Łemkowyna Zabieganego Warszawiaka

Łemkowyna 2017 w kolejności występowania:

Kryzys – zaczął się już w chwili startu i z perspektywy czasu dobrze się stało. Po pięciu kilometrach czekałem tylko na pierwszy punkt, żeby zejść z trasy. Szukałem w głowie odpowiedniej wymówki. Nogi nie podawały jak trzeba, było ciężko, źle i ogólnie do dupy… W Ropkach dwa łyki coli, kawałek czekolady (albo trzy 😉 ) i troszkę jakby lepiej. Decyzja: biegnę dalej i schodzę w Wołowcu, powodu jeszcze nie wymyśliłem ale kupa czasu na to! Dwa solidne podejścia na tym odcinku dodają siły, zaczyna się powoli kręcić.

Pomidorowa od Marcina Świerca załatwia sprawę „na Ament” jak to mówi moja córka i po kryzysie! No prawie, na setnym kilometrze Kuba, z którym cisnęliśmy od Krynicy oznajmia, że ma dość, wsiada do busa Orgów i jedzie w ciepełko. W środku drugiej nocy to potężny cios, poważnie zastanawiamy się z Pawłem co dalej ale szybko bierzemy się w garść i przemy dalej, w końcu zostało tylko 50 kilometrów.

foto Julita Chudko

Łemkowyna (potoczna nazwa obszaru zamieszanego przez Łemków) – decyzję startu w ŁUT 150 podjąłem z dwóch powodów. Po pierwsze: dystans, po drugie Beskid Niski. Relacje z poprzednich edycji i spotkanie z Organizatorami w ramach akcji Łemko on tour tylko potwierdziły wybór. Czasu na podziwianie widoków za dużo nie było, raptem 10 godzin ale pogoda dopisała a widoki zapierały dech. Jesień w Beskidzie zwala z nóg, dobrze, że nie dosłownie! Ilość kolorów, dzikość terenu i brak cywilizacji doładował akumulatory Zabieganego Warszawiaka przynajmniej do końca roku!

foto Piotr Dymus

Wolontariusze –  nadal nie mogę znaleźć słów do opisania roboty jaką zrobili! Od Ropek do Komańczy obsługa na siedem gwiazdek! Pełne wsparcie, dobre słowo i wielka motywacja do dalszej walki! Czapki z głów…  Na Łemkowynę wrócę na pewno jako wolontariusz, podziękować w ten sposób za to co dostałem.

 

 

foto Piotr Oleszak

Granice  – przed Iwoniczem pierwszy raz przekroczyłem stówkę na liczniku, oczywiście jednorazowo ma się rozumieć, z tej okazji był króciutki taniec radości! Cztery godziny później pokonałem kolejną barierę, tym razem czasową. 24 godziny w trasie! Obyło się bez tańców… 😉

 

Haluny – zaczęły się od komiksowych postaci ułożonych z liści, potem kępy trawy wyskakujące na asfalcie pod nogami Pawła. Błyskawiczna, dwunastominutowa drzemka w Puławach porządnie nas regeneruje i na jakiś czas wizje ustają 😉 Jazda zaczyna się na dobre za ostatnim punktem odżywczym w Przybyszowie. Do samego świtu towarzyszyły mi roboty, dźwigi, koparki i tysiące komiksowych ludków. Naturalny haj, niesamowite, że mimo wszystko kontrolowałem bieg…

foto Karolina Krawczyk

Finisz – o świcie drugiego dnia zawodów do mety brakowało ok 6 kilometrów, wyszliśmy z lasu, Bieszczady witały nas piękną pogodą i ogromnymi armatami obiektywów wymierzonych prosto w nas. Pierś do przodu i ruszyliśmy w galop, trzeba przecież jakoś wyglądać na zdjęciach! Podbudowani sesją fotograficzną albo świadomością, że za chwilę będzie już po wszystkim gnaliśmy jak rącze jelenie, na asfalcie w Komańczy to już nawet sprintem (6:30 mogło być 😉 ) do samego celownika…

Więcej nie pamiętam…